Dziewczyna ze Slytherinu - 15.

15.

   – Panie profesorze – odezwała się Cassandra, zaraz po skończonym śniadaniu. – Jak się pan czuje?
   – Lepiej – odparł, a po paru chwilach odłożył talerzyk na tackę. – Panno Jonkins, gdzie jest moja różdżka?
   – Och, mam ją cały czas. – Poderwała się z fotela i odłożyła przedmiot na szafkę nocną. – Przepraszam, nie chciałam jej przetrzymywać.
   – Mam nadzieję. Byłoby to bardzo nierozsądne z twojej strony. – Zmrużył lekko oczy, patrząc na nią.
   – Chciałam iść na górę, żeby dowiedzieć się co i jak... pomóc w czymś, bo pracy jest bardzo dużo.
   – Nic cię tu nie trzyma – stwierdził chłodno.
   – Ale gdyby pan czegoś potrzebował...
   – Nie będę niczego potrzebować – odparł stanowczo, nim zdążyła dokończyć zdanie.
   Cassandra ledwie zauważalnie skinęła głową, zabrała puste naczynia, po czym odwróciła się i wolnym krokiem wyszła z pomieszczenia.
   "Zero wdzięczności" – pomyślała smutno i wezwała skrzatkę, której poleciła zabrać tacę oraz szaty, wymagające porządnego prania.
   Tuż po zniknięciu Uszatki, dziewczyna podeszła do jednej z pochodni, znajdujących się wewnątrz prywatnych kwater, i pociągnęła ją w dół. Podobnie jak w gabinecie, ściana wsunęła się na około pół metra, po czym rozdzieliła się na dwie części, ukazując schody. Ślizgonka, nadal będąc niezadowolona z postawy swego tymczasowego pacjenta, ruszyła na górę, mając przedziwne wrażenie, iż źle postępuje, opuszczając komnaty.
   "Bez przesady, pewnie pójdzie spać" – przekonywała samą siebie. "A może będzie coś kombinował i będzie chciał wstać? Salazarze, spraw, bym się myliła".
   Kilka minut później Cassandra zdała sobie sprawę z tego, jak bardzo różnią się podziemia zamku, od tych części, które znajdują się ponad powierzchnią lądu. Gdyby ktoś jakimś cudem zasnął w lochach w trakcie butwy, a obudził się dopiero po jej zakończeniu, nie miałby pojęcia o tym, że Hogwart w jakiś sposób mógł ucierpieć. Ślizgonka minęła stertę gruzu i stanęła tuż przed oknem, badając wzrokiem zamkowe błonia, gdzie spostrzegła nadal bardzo widoczne ślady skończonej już walki.
   "Co teraz ze śmierciożercami? Przecież większość uciekła" – pomyślała, idąc w stronę Wielkiej Sali. "Czy jesteśmy bezpieczni czy to tylko jakieś złudzenie?".
   – Cassandra! – usłyszała.
   – Merlinie, Scar! – Przyjaciółki objęły się radośnie. 
   – Tak się bałam. Co się z tobą działo?
   – Wyciągałam profesora Snape'a z Wrzeszczącej Chaty.
   – I udało ci się? – spytała z lekką nutą obawy.
   – Na całe szczęście, tak.
   – To bardzo dobrze. Kingsley go szukał.
   – Czemu? – spytała Cassandra, a Scarlett złapała ją pod ramię i pociągnęła w stronę Wielkiej Sali.
   – Chce się chyba z nim rozmówić.
   – W sensie pozytywnym? 
   – Oczywiście! – zawołała Scarlett. – Mam przeczucie, że po tym wszystkim profesor Snape będzie postrzegany inaczej.
   – Oby. Jak by na to nie patrzeć, to jednak na to zasłużył.
   – I ta historia z Lily... – mruknęła Scarlett. – Ciekawe, jakby to było, gdyby wybrała jego, a nie Pottera.
   – Jaka Lily? – spytała Cassandra, marszcząc brwi.
   – Nie wiesz? 
   – Nie było mnie.
   – Racja. – Przytaknęła. – Więc Lily to matka Harry'ego, nie?
   – Taaak.
   – Snape był jej pierwszym przyjacielem, no i tak wyszło, że bardzo się w niej zakochał, ale ona pokochała Jamesa Pottera, on wstąpił do śmierciożerców, a potem była jakaś tam przepowiednia, którą podsłuchał, przekazał ją Voldemortowi, zanim sam cokolwiek z niej zrozumiał, a kiedy tamten mu powiedział, co zamierza zrobić, spanikował i udał się do Albusa Dumbledore'a z prośbą o pomoc.
   – I wtedy dołączył do Zakonu – dodała Cassandra.
   – Dokładnie. Lily nie udało się ocalić, więc obwiniał się za to i od czasu, gdy Harry przyszedł, to starał się nim opiekować. Na swój sposób, ale jednak to robił.
   – Dzięki czemu kilka razy uratował mu życie – mruknęła.
   – Mhm – przyznała Scarlett, a zaraz po tym weszła z przyjaciółką do Wielkiej Sali.
   Pomieszczenie pomimo wczesnej pory, przepełnione było ludźmi.
   – Co tu się dzieje? – spytała Cassandra, stojąc w przejściu.
   – Zabierają ciała, by pochować je w Hogsmeade – poinformowała Scarlett.
   – Śmierciożerców też?
   – Większość była spetryfikowana, nie zabita, więc nie zasypią ich żywcem.
   – Szkoda – mruknęła Anwey, pojawiając się znikąd.
   – Też żałuję – stwierdziła Cassandra. – Więc co robią z tymi śmierciożercami?
   – Zabierają po kolei do siedziby aurorów, a potem chyba do Azkabanu – odparła Scarlett. – Chociaż ciężko powiedzieć, bo przecież po raz kolejny dementorzy stanęli po stronie Voldemorta.
   – Może obstawią Azkaban samymi aurorami – rzekła Anwey.
   Przepuścili dwójkę dorosłych, prowadzących lewitujące nosze, z przykrytym białą płachtą ciałem.
   – Czy jest coś, do czego mogłybyśmy się przydać? – mruknęła Cassandra pod nosem.
   – Jest coś, drogie panie. – Wszystkie trzy odwróciły się i spojrzały na panią Hooch. – Chodźcie za mną.
   Ślizgonki posłusznie podreptały za nauczycielką latania na miotle, która zaprowadziła je do pokoju nauczycielskiego. Gdy weszły do środka z radością zobaczyły, że żaden nauczyciel nie ucierpiał.
   – Dobrze, że jesteście – odezwała się profesor McGonagall, która zdołała wziąć się w garść po wczorajszej chwili słabości. – Mamy szczęście w nieszczęściu. Zniszczenia są ogromne, ale na szczęście zbliżają się wakacje, dlatego mamy parę miesięcy na odbudowę zamku. Kingsley zabrał kilkanaście osób, chcących szkolić się na aurorów, w tym Harry'ego Pottera, inna część pomaga przy ciałach, jeszcze inni wieczorem wracają do domów, a tymczasem niewielu mamy ochotników do naprawy zniszczeń.
   – Jesteśmy na każde zawołanie – powiedziała bardzo poważnie Cassandra, a Anwey i Scarlett skinęły głowami. – Co mamy robić?
   – Uwielbiam wasz zapał – mruknęła Minerwa. – Myślę, że bardzo potrzebne jest nam teraz skrzydło szpitalne, w Wielkiej Sali jest sporo miejsca do przetrzymywania rannych, ale nie jest to pomieszczenie do tego przystosowane, same rozumiecie.
   – Zatem nie ma sensu marnować cennego czasu – stwierdziła Anwey.
   Minerwa skinęła głową.
   – Gdybyście miały z czymś problem, zawołajcie mnie... Nawet, jeśli ze wszystkim sobie poradzicie i skończycie pracę, to i tak mi przekażcie.
Trzy młode kobiety ruszyły biegiem w stronę skrzydła szpitalnego, po drodze naprawiając każdy schodek, każdą ścianę, czy też okno.
   – Dlaczego kamienne rzeźby nie chcą się poskładać? – spytała Anwey.
   – Rycerze? – Cassandra zeskoczyła z parapetu, zaraz po naprawieniu okna. – Reparo.
   – Mówiłam? Nic się nie dzieje – odparła Ślizgonka.
   – To chociaż podsuńmy je pod ścianę – zaproponowała Scarlett. – Musi być sporo miejsca, gdy będą przechodzić z rannymi.
   Dziewczyny ustawiły się obok korpusu rycerza.
   – Na trzy. Raz, dwa, trzy! – krzyknęła Cassandra, gdy udało im się podnieść duży, rzeźbiony kamień na parę centymetrów. – Cholera, nie spodziewałam się, że to takie ciężkie.
   Po około godzinie dotarły do skrzydła szpitalnego.
   – Jestem taka zmęczona, jakbyśmy wchodziły na siódme piętro, a to dopiero pierwsze! – powiedziała Scarlett, przechodząc pod zwaloną kolumną do skrzydła szpitalnego.
   – I jak?
   – Czekaj, drzwi są zamknięte. Alohomora.
   Dziewczyna wślizgnęła się do środka i złapała się za głowę.
   – Salazarze, tu prawie niczego nie ma – zawołała ze środka Scarlett, a przyjaciółki weszły za nią. – Nawet łóżek brakuje.
   – Może profesor McGonagall jakieś przetransmutuje – pomyślała na głos Cassandra.
   – Może, ale problem w tym, że za bardzo nie ma z czego – odpowiedziała Anwey. – Chyba, że z pustych flakoników po eliksirach.
   – I tak brakowałoby pościeli – zauważyła Scarlett.
   Trójka przyjaciółek zabrała się do pracy, uważając na fruwające w powietrzu odłamki ścian oraz szyb, które szybowały w powietrzu, by po kilkudziesięciu sekundach wrócić na swoje miejsce wraz z innymi, brakującymi elementami. Ślizgonki przywróciły szkolny szpital do poprzedniego stanu, podobnie zresztą jak i korytarz z nim sąsiadujący, a także biuro Pani Pomfrey, gdzie musiały wykazać się większą kreatywnością, porządkując książki o magomedycynie, spis uczniów, którzy odwiedzali skrzydło szpitalne oraz przepisy na eliksiry lecznicze.
   Kiedy skończyły, wyjrzały przez okno i bardzo się zdziwiły, widząc słońce w najwyższym punkcie na niebie.
   – Już południe! – zawołała Cassandra.
   – Ale jestem głodna – mruknęła Anwey.
   – I ja – dodała Scarlett. – Chodźmy po panią McGonagall.
   – Idźcie, ja skoczę po eliksiry lecznicze z bazy Gwardii i uzupełnię trochę te szafki, bo aż żal patrzeć, że świecą takimi pustkami.
   Po paru minutach Cassandra wspinała się na siódme piętro, rzucając co jakiś czas zaklęcie naprawiające. Jak się okazało, najbardziej uszkodzony został parter, pierwsze i drugie piętro, a także Wieża Astronomiczna, Ravenclawu i Gryffindoru. Reszta została prawie nietknięta. Ślizgonka minęła miejsce, gdzie jeszcze niedawno była świadkiem śmierci Freda Weasleya. Zatrzymała się i podeszła do wysadzonej w powietrze ściany, by wyjrzeć na błonia. W wielu miejscach w ziemi można było zobaczyć wielkie odciski stóp olbrzymów, a także niewielkie, acz głębokie ślady po paskudnych odnóżach Akromantul. Tu i ówdzie trawa była całkowicie zerwana lub zabarwiona na krwisty odcień.
   – Tyle śmierci – mruknęła Cassandra. – Jak to jest, że zawsze znajdzie się jakiś idiota, który jakimś sposobem zdoła zyskać poparcie u tak wielu osób, którzy ślepo za nim idą i wykonują każdy jego rozkaz?
   Gdy nie znalazła odpowiedzi na to pytanie, odeszła na parę kroków od wyrwy w murze, mruknęła zaklęcie i kierując się w stronę Pokoju Życzeń, uważała, by nie zawadzić o żaden szybujący w powietrzu element ściany. Przeszła trzy razy wzdłuż korytarza, intensywnie myśląc o Gwardii Dumbledore'a, a po chwili złapała za klamkę. We wnętrzu absolutnie nic nie uległo zmianie, więc natychmiast, bez żadnych przeszkód, podeszła do regału z eliksirami, z którego zaczęła wyciągać wszystkie odtrutki, wywary lecznicze oraz wzmacniające, czy też proste w wykonaniu substancje zwalczające kaszel. Wszystkie swoje zdobycze zmniejszyła i spakowała do jakiejś pustej torby, która leżała na jednym z hamaków.
   Kilkanaście minut później, dzięki znajomości tajnego przejścia, prowadzącego z czwartego piętra na pierwsze, znalazła się nieopodal skrzydła szpitalnego. Poprawiła torbę przewieszoną przez ramię i weszła do środka, zastając drzwi otwarte na oścież oraz panią Pomfrey, wraz z profesor McGonagall i profesorem Flitwickiem w środku pomieszczenia. 
   – Dzień dobry – powiedziała.
   – Dzień dobry, panno Jonkins – odparł Filius, skinąwszy głową.
   – No, moje panie – odezwała się Poppy. – Muszę was pochwalić, zrobiłyście kawał dobrej roboty.
   – Istotnie – potwierdził nauczyciel zaklęć. – Pozostało tylko przywrócić niektóre zaklęcia do tego pomieszczenia i wszystko będzie gotowe.
   – Brakuje kilku łóżek – poinformowała Cassandra, kładąc torbę na podłodze i po kolei wyjmując małe flakoniki, w celu powiększenia ich do normalnych rozmiarów.
   – Dokładnie jedenastu – odrzekła Poppy. – Co to?
   – Wzięłam eliksiry z bazy, gdzie przez kilka miesięcy przebywaliśmy. Są tu tylko takie, które mogą się pani przydać w leczeniu.
   – Są wspaniałej jakości! – stwierdziła zszokowana pielęgniarka, oceniając każdy eliksir pod względem wizualnym, bądź zapachowym. – Czy ty je warzyłaś?
   – Tak, każdy. A to jest coś mojego. – Podała pielęgniarce duży słoiczek. – Maść na jakieś siniaki, zadrapania i inne takie. Bardzo dobrze się sprawdza.
   – Wspaniale, panno Jonkins. – Profesor McGonagall położyła dłoń na ramieniu uczennicy. – Teraz jestem pewna, że wasza Gwardia była pod bardzo dobrą opieką.

Komentarze

  1. O rany, jak te rozdziały będą się tak szybko pojawiały, to będę zmuszona przesiedzieć tu całe życie (nie bardzo nad tym rozpaczam)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Klasa maturalna trochę to uniemożliwia, ale zapraszam do śledzenia :D

      Usuń
  2. Zaczynam rozszerzenia więc przepraszam za spoznienie 😂

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz