Delarin - 1


Rozdział 1.



Niemal natychmiast po uchyleniu ociężałych powiek wyczułam osłabienie swego dopiero co odmrożonego organizmu. Kapsuła otworzyła się, wypuszczając na zewnątrz sprężone, zimne powietrze, które wymieszało się z tym, jakie znajdowało się wewnątrz promu kosmicznego. Powoli, pomagając sobie rękoma, zdołałam usiąść i przełożyć przez komorę okryte śliskim i opinającym nogi kombinezonem, by następnie postawić je na metalowej podłodze.


Czując lekkie zawroty głowy i zwiększające się uczucie głodu, zsunęłam się na posadzkę i ostrożnie, przyzwyczajając swe mięśnie do pierwszego od kilku lat wysiłku, udałam się do znajdującej się nieopodal szafki, opatrzonej moim nazwiskiem. Pomieszczenie, w którym przebywałam nie było duże; największą przestrzeń zajmowała kriokapsuła wraz z dołączoną do niej aparaturą podtrzymywania życia, która podczas lotu stale dostarczała nam niezbędnych substancji odżywczych.


Zerknęłam na tabliczkę widniejącą na śnieżnobiałej powierzchni szafki. Czarne litery układały się w nazwisko: „Magner”. Otworzyłam drzwiczki i wyciągnęłam szaro-błękitny skafander z wbudowanym komputerem połączonym z promem kosmicznym. Oparłam się o ścianę znajdującą się obok szafki, by uniknąć utraty równowagi, a następnie założyłam kolejną warstwę ubioru, postępując zgodnie ze szkoleniem, jakie przeszłam kilka lat temu. Zmarszczyłam brwi na wspomnienie treningu przygotowującego do ekspedycji – było ono tak odległe, a mimo to pamiętałam je doskonale.


Dopięłam ostatnią klamrę ciężkich butów, wyjęłam z szafki swój hełm, który od zawsze przypominał mi kształtem jakiegoś drapieżnego ptaka, a następnie zamknęłam drzwi i zgodnie z punktami postępowania po hibernacji udałam się wprost do stołówki. Tam zastałam swego kompana, drugiego ochotnika do tej dalekiej podróży. Był on niewielkiego wzrostu, o czarnych włosach, delikatnej, azjatyckiej cerze i ciemnobrązowych oczach. Światło rozjaśniające pomieszczenie rzucało cień na fragment jego twarzy, uwydatniając przy tym zmarszczki, które nieco go postarzyły. W rzeczywistości, po dodaniu prawie czterech lat, które spędziliśmy na podróży do naszego celu, miał czterdzieści dwa lata.


– Jak się spało? – zapytałam, podchodząc do okrągłego stołu, gdzie czekały cztery posiłki, których wartość odżywcza została idealnie wyliczona przez piątego członka załogi – pokładowego robota kuchennego.


– Stanowczo za długo – odparł, siadając na jednym z krzeseł, zamocowanych na szynach, podobnych do tych w samochodzie.


Zajęłam drugie miejsce przy stole i wraz z mężczyzną, na którego dyskretnie spojrzałam starając się przeczytać umieszczone na kombinezonie imię i nazwisko, czekałam na resztę załogi.


– Hajin?


– Tak? – spytał, odrywając swój wzrok od talerza z jedzeniem.


– Czy obudziliśmy się nieco wcześniej? – Spojrzałam w stronę korytarzyka, skąd powinni przybyć inni uczestnicy wyprawy.


– Na to wygląda, ale jest to różnica zaledwie kilku minut.


Skinęłam lekko głową, sygnalizując, iż przyjęłam informację do wiadomości. Po około minucie usłyszeliśmy nieregularne stukanie butów o posadzkę, świadczące o obecności i przebudzeniu reszty załogi.


– Okropne doświadczenie – oznajmił najmłodszy z ekspedycji Thomas, wchodząc do pomieszczenia.


– Miejmy nadzieję, że uda nam się założyć kolonię, bo kolejna czteroletnia podróż na Ziemię po nieudanej misji – to dopiero byłoby okropne doświadczenie – mruknął Hajin, nadziewając na widelec ćwiartkę marchewki.


– Nawet jeśli, to i tak przynajmniej dwie osoby będą musiały wrócić. Znacie protokół – przypomniała najstarsza stażem kobieta, zasiadając po mojej prawej stronie. – Smacznego.


– Nawzajem – odparłam, z radością zabierając się za jedzenie.


Do końca posiłku nie odezwaliśmy się do siebie ani słowem, a kiedy tylko skończyliśmy dołączył do nas robot pokładowy, by zabrać brudne naczynia. Tuż po tym nasz kapitan – major Nel Avartia udała się do kokpitu promu, by rzucić okiem na komputer pokładowy, natomiast pozostali wraz ze mną poszli do siłowni. Podczas szkolenia, jakie wszyscy przebyliśmy parę lat temu, otrzymaliśmy kilka niezbędnych informacji, które umożliwiły nam poprawne założenie skafandra, czy korzystanie z udogodnień promu kosmicznego. Przechodziliśmy także przyspieszony, ze względu na ponaglające okoliczności, trening, na którym zbadano wydolność naszych organizmów oraz ogólne funkcjonowanie, czy też sprawność fizyczną, w celu zweryfikowania naszej możliwości udziału w wyprawie.


Po niedługim czasie od przebudzenia nie zalecało się poddawania swych mięśni bardzo intensywnemu wysiłkowi, jednak mieliśmy przeczucie, że musimy być choć w połowie tak sprawni, jak przed wyprawą.


W siłowni ponownie zdjęliśmy swoje skafandry, zostając jedynie w opinających kombinezonach, perfekcyjnie dostosowujących się do ruchów naszych ciał. Po krótkim rozciąganiu i rozgrzewaniu weszłam na przymocowaną do podłoża bieżnie, ustawiając szybkość na najniższą. Złapałam za obie rączki, zapobiegając jakiemukolwiek zachwianiu równowagi, a następnie zaczęłam iść, z czasem nieco zwiększając prędkość obrotu taśmy.


Po kilkudziesięciu minutach różnych ćwiczeń poczułam przyjemne ciepło rozlewające się po moim ciele, a które dało mi do zrozumienia, że nie muszę ćwiczyć już ani chwili dłużej. Podeszłam do przeciwległej ściany, na której wisiały nasze skafandry, po czym wsunęłam swój na siebie i spojrzałam na panel dotykowy, znajdujący się na moim lewym przedramieniu. Hajin i Thomas po chwili dołączyli do mnie i także przywdziali swoje kombinezony. Przekręciłam głowę w prawą stronę, obserwując nasze odbicia. Byliśmy tacy różni.


– Czy nie powinniśmy udać się do kokpitu? Do lądowania zostało około dwóch godzin – zauważył Thomas, a ja spojrzałam na niego w lustrze.


Thomas był wysokim chłopakiem, czy też raczej młodym mężczyzną, niewiele młodszym ode mnie. Miał pięknie białe, równe zęby, kontrastujące z jego skórą koloru czekolady oraz duże, niewiarygodnie jasne oczy, w jakiś dziwny sposób idealnie komponujące się z jego tlenioną, wiecznie nieokiełznaną fryzurą.


– Nie przemawia to do mnie – odparłam po chwili, włączając opcję podtrzymywania obecnej temperatury ciała. – Jeszcze muszę pochodzić.


– Ja także – mruknął Hajin. – Co powiesz na obchód po promie?


W trójkę wyszliśmy z siłowni i przy pierwszym rozwidleniu korytarza rozdzieliliśmy się. Kiedy czupryna Thomasa zniknęła za rogiem, ja i Hajin skręciliśmy w lewo. Po kilku minutach chodzenia wzdłuż korytarza obsadzonego w kilkumetrowych odstępach włazami, gdzie znajdowały się komory hibernacyjne, dotarliśmy do kolejnego przejścia, tym razem obierając za cel maszynownię. Gdy stanęliśmy przed drzwiami, musieliśmy podać swoją tożsamość; w tym celu zeskanowaliśmy swoje prawe gałki oczne, a światło je skanujące, oślepiło nas na kilkanaście sekund. Po zaakceptowaniu naszej identyfikacji drzwi odsunęły się z charakterystycznym odgłosem uwalniającego się powietrza, a my przestąpiliśmy przez próg, rozpoczynając profilaktyczny obchód po sektorach maszynowni, upewniając się, czy nic nie uległo uszkodzeniu.


– Cate – zawołał Hajin, wyglądając zza modułu grawitacyjnego.


– Tak? – odpowiedziałam, oglądając wielkie maszyny, nieustannie pracujące, by zapewnić nam bezpieczną i możliwą podróż.


– Co cię skłoniło do zgłoszenia się?


Zaskoczył mnie tym niespodziewanym pytaniem. Stanęłam i zastanowiłam się chwilę.


– Nie wiem – odparłam szczerze.


Hajin skinął ledwie zauważalnie głową, patrząc na śnieżnobiałą posadzkę.


– A ciebie? – spytałam, starając się przedłużyć naszą rozmowę.


– Skłoniła mnie perspektywa poprawy życia naszych bliskich... Nie tylko mojej kochanej córki, ale także innych ludzi na Ziemi.


Minęliśmy wolnym krokiem sterownię maszynerii i skręciliśmy w stronę wyjścia.


– Tęsknię za nią, ale wiedziałem, że muszę coś zrobić.


– Ile ma lat? – zapytałam, odsuwając właz i wychodząc na korytarz.


– Czternaście – odparł, zamykając wrota.


Hajin przystanął, wyszukując czegoś w swoim panelu dotykowym.


– To Judi, moja córka. – Wyciągnął ku mnie rękę, starając się ustawić ją pod jak najlepszym kątem, bym mogła dobrze się przyjrzeć.


– Śliczna. Nie zdziwiłabym się, gdyby za kilka lat Agathon ogłosił ją swoją Miss.


– Byłaś tam kiedykolwiek?


– Kilka razy – odparłam wymijająco.


– Jak tam jest? Judi często mnie o to wypytuje, jakbym cokolwiek na ten temat wiedział.


– Cóż mam ci powiedzieć... Na pewno rzucają się w oczy warunki, w jakich mieszkają Agathończycy. Widać, że jest to sektor z najwyższej półki – odpowiedziałam, ale widząc ponaglający wzrok Hajina, podjęłam: – Ośrodki mieszkalne są śnieżnobiałe, zupełnie jak wnętrze naszego statku. Idąc na spacer nie musisz martwić się o gwałtowne wzrosty, czy spadki temperatury, więc nie trzeba chodzić w skafandrach.


Hajina zaskoczyła ta wiadomość, ale nie powiedział nic, wsłuchując się w moje kolejne słowa.


– Nie potrzebują ich, bo żyją pod kopułą, która stabilizuje temperaturę. Wewnątrz świeci słońce, a w najbardziej charakterystycznych miejscach możesz znaleźć widowiskowe fontanny, najczęściej wyposażone w hologramy, które zabawiają widzów swoimi tańcami. Kilka razy miałam okazję dotknąć najprawdziwszego drzewa.


– Miałaś ogromne szczęście... Być w takim miejscu – westchnął.


– Widzisz, Hajin – zaczęłam, po dłuższej pauzie. – Nie uznaję tego, za jakikolwiek przejaw szczęścia.


– Dlaczego? Wielu marzy o wizycie w Agathonie.


– Dla mnie to doświadczenie było bardzo przytłaczające. Nie zrozum mnie źle... Ja po prostu dorastałam słuchając opowiadań swojego ojca, którego ojciec, mój dziadek, był botanikiem i wielkim obrońcą przyrody. Potrafiłam codziennie, przez kilka godzin, siedzieć i słuchać jego opowieści o gigantycznych drzewach mierzących tyle, co same ośrodki mieszkalne, a które potrafiły magazynować ponad 100 000 litrów wody. Śniłam o ujrzeniu na własne oczy nosorożca, usłyszeniu śpiewu złotniczki i wielu innych zwierząt, które uśmierciła ludzka chciwość i głupota.


Mój ton głosu uległ zmianie na pogardliwy, co zauważył także Hajin.


– Niektórych rzeczy nie dałoby się osiągnąć, gdybyśmy patrzyli tylko na środowisko naturalne – mruknął kroczący obok mężczyzna.


– Ja wierzę, naprawdę wierzę, że byłoby to możliwe... Zresztą, o jakich osiągnięciach mówimy? O zniszczeniu własnej planety? Nie mówię, że jest to wina wszystkich, ponieważ z tego co opowiadał mi ojciec, kilkadziesiąt lat temu miały miejsce liczne protesty i manifestacje, które jednak nie przyniosły zbyt dużego skutku...


– Od tego czasu ludzkość wiele przeszła, wiele zyskała i wiele straciła, nie zaprzeczę. – Skinął głową z aprobatą. – Ale nie sądzisz, Cate, że ludzie przez swoje działania zdobyli doświadczenie? Nie sądzę, byśmy poszli tą samą ścieżką, co ostatnio. Zresztą, tak jak już mówiłem, wiele osiągnęliśmy. Bez naszej technologii ta podróż nie byłaby możliwa.


Milczałam, rozgoryczona bolesnymi wspomnieniami. Skręciliśmy do korytarza, gdzie po raz ostatni widzieliśmy Thomasa.


– Myślę, że to właśnie dlatego zdecydowałam się na udział w ekspedycji – oznajmiłam, przerywając długą chwilę ciszy, a Hajin spojrzał na mnie kątem oka. – Chcę, by te czasy powróciły. Smuci mnie widok szarej, smutnej Ziemi, zanieczyszczonych wód i tych żałosnych sektorów, w których ludzie walczą o swoje przetrwanie, izolując się od reszty zaśmieconego świata.


– Powrócą, Cate. Zobaczysz. Musimy jedynie zbadać tę planetę – odparł po chwili z przekonaniem, jednak w mojej głowie pojawiały się coraz to nowsze wątpliwości.


Nie odezwaliśmy się do siebie przez pozostałą drogę do głównego kokpitu. Cisza między nami nie była wroga, jednak nie można było jej też nazwać komfortową. Różnice w naszych poglądach były widoczne już przy pierwszej rozmowie, i to właśnie wtedy wiedziałam, że nikt z mojej załogi do końca mnie nie zrozumie.


– Połączyliście się z komputerem? – spytała nas Nel, kiedy tylko właz kokpitu zamknął się za nami.


– Tak – odpowiedzieliśmy zgodnie z prawdą.


– Dobrze, zajmijcie miejsca. Zostały nam niecałe dwie godziny lotu – poinformowała, odwracając się do panelu holograficznego, który powiększyła kilkukrotnie jednym sprawnym ruchem ręki. – Jesteśmy coraz bliżej planety, jak się czujecie?


– Dobrze, choć mam pewne obawy – odparł Hajin, a Thomas spojrzał na niego porozumiewawczo.


– Zrobiłabym podgląd na planetę, jednak komputer odbiera jakieś dziwne zakłócenia na powierzchni.


– Jakie zakłócenia? – spytał Hajin poważnym tonem.


– Nic, z czym dotąd się zetknęliśmy.


Popatrzyłam na młodego Thomasa siedzącego nieopodal Nel. Jego twarz nie zdradzała oznak niepokoju, czy zdenerwowania, jednak sposób, w jaki trzymał swój sokoli hełm sugerował mi, iż chłopak jest bardzo spięty. Nic dziwnego, sama odczuwałam spory stres, który dodatkowo powiększał się, gdy siedziałam bezczynnie w swoim fotelu, oczekując na lądowanie promu kosmicznego.


– Czy uruchomiliście już Vivaldiego?


– Kogo? – spytał Thomas.


– Naszego szóstego członka załogi – poinformował Hajin.


– VLD46 – dodałam, mając na myśli robota, którego zadaniem było zebranie próbek z planety.


– Byłam pewna, że zrobił to Thomas – rzekła Nel, rzucając mu spojrzenie przez ramię, na co chłopak pokiwał przecząco głową.


– Zatem, pani kapitan, czy mam pozwolenie na opuszczenie kokpitu?


– Tak – odpowiedziała krótko, powracając do panelu dotykowego. – Postaram się przywrócić przez ten czas podgląd. Dwie godziny lotu na ślepo to niezbyt pocieszająca perspektywa na najbliższą przyszłość.


Otworzyłam właz, pozwalając małej kamerce zeskanować moją siatkówkę oka, po czym natychmiast skręciłam w prawo, przechodząc wzdłuż głównego kokpitu. Minęłam magazyn żywności i pomieszczenie rekreacyjne wychodząc na korytarzyk pełny wejść do pomieszczeń z kriokapsułami. Po pokonaniu kilkunastu metrów skręciłam ponownie w prawo, a następnie weszłam do najbliższego pokoju. Nie było to duże pomieszczenie; znajdowały się w nim jedynie dwie tzw. stacje, za pomocą których można było uruchomić jednego z dwóch robotów-pomocników. Nie były to maszyny wyposażone w sztuczną inteligencję na wysoko rozwiniętym poziomie, by ta pozwalała im podejmować decyzje na własną rękę, wręcz przeciwnie – były to zwyczajne roboty, którym można było przydzielić różne zadania, od sprzątania statku, przenoszenia ciężkich przedmiotów, do pobierania próbek czy udzielania pierwszej pomocy. Pod względem uniwersalności i różnorodności sytuacji, w jakich mogły okazać się niezastąpione, były niezawodnymi kompanami podróży kosmicznych.


Spojrzałam na robota podłączonego do stacji po mojej lewej stronie. Był dokładnie taki sam, jak ten drugi, jednak numer 46 pozwolił mi rozpoznać prawdziwego Vivaldiego. Może to się wydawać dziwne, jednak ten sam robot towarzyszył mi podczas przechodzenia treningu, przez co miałam do niego niemały sentyment. Wprowadziłam odpowiedni kod na panelu znajdującym się na bocznej ściance stacji i odsunęłam się, patrząc jak mechaniczny człowiek powoli budzi się do życia.


Vivaldi poruszył metalowymi palcami, a wąski czarny prostokąt, wyświetlacz zdobiący jego głowę w miejscu, gdzie u człowieka znajdowałyby się oczy, rozbłysnął jasnoniebieskim kolorem.


– Witaj, Cate – przywitał się przyjaznym głosem, zwracając się w moją stronę.


– Witaj. Jak ci się spało?


– Dobrze, dziękuję. Jestem w pełni naładowany i gotowy do pomocy. W czym mógłbym ci służyć? – spytał, wstając. Był prawie dwukrotnie większy ode mnie.


– Na razie w niczym, jeszcze nie dotarliśmy do planety. Ale już znam twoje zadanie.


– Co będę robił?


– Będziesz zbierać próbki z powierzchni. Będziemy badać ziemię, powietrze, wodę i roślinność, jeśli takową znajdziemy.


– Wspaniale – odparł, a jego wyświetlacz na chwilę zabłysnął na zielono, oznajmiając, iż robot zrozumiał przekazane mu informacje.


Uśmiechnęłam się, będąc pod wrażeniem sposobu, w jaki VLD46 został zaprogramowany.


– Czy powinienem wziąć sprzęt? – spytał po chwili.


– Oczywiście.


Vivaldi podszedł do drzwi, kierując się w stronę sąsiedniego pomieszczenia, a ja udałam się za nim, nie mając lepszego zajęcia. Cały robot był utrzymany w identycznej kolorystyce co mój skafander – przeważał kolor szary, jednak tu i ówdzie, jak na przykład na wewnętrznej stronie dłoni robota, zdarzały się błękitne akcenty. Jego budowa bardzo przypominała sylwetkę dobrze zbudowanego, szczupłego mężczyzny, jednak głowa nie kojarzyła się z twarzą człowieka. Vivaldi miał hełm, który zdawał się być połączeniem zaokrąglonego sześcianu i stożka, którego czubek zwrócony był w stronę pleców robota. Na jego twarzy prócz wyświetlacza znajdowały się cienkie czarne linie, łączenia, dzięki którym w razie potrzeby można było dostać się do systemów i podzespołów tworzących go. Owe linie schodziły się na wysokości, na której u człowieka znajdowały się usta, co sprawiało wrażenie, że robot sam je posiada. VLD46 obsługiwał kilkanaście języków, a także posiadał bardzo dużą bazę danych z różnych dziedzin nauki.


Weszłam tuż za nim do sąsiedniego pomieszczenia, gdzie na półkach i w szafkach znajdował się rozmaity sprzęt – od apteczek, po nasadki na dłonie, czy przedramiona robota, służące do różnych celów.


– Co mam wziąć na naszą wyprawę? – spytał po chwili, skanując pomieszczenie.


– Jedna rzecz nie wystarczy, Vivaldi. Może założę ci plecak? – zasugerowałam, a jego wyświetlacz ponownie błysnął na zielono.


– To bardzo dobry pomysł, weźmiemy wszystko, co nam się przyda – potwierdził, siadając po drugiej stronie pomieszczenia na półokrągłym podeście.


Stanęłam za nim i podniosłam z magnetycznych haków lekki, choć wytrzymały plecak, wykonany z jakiegoś tworzywa sztucznego. Rozpięłam zapięcia na szelkach i poprosiłam go, by rozłożył nieco ramiona, co natychmiast uczynił. Dostosowałam długość szelek, tak aby plecak jak najbardziej przylegał do pleców Vivaldi, a następnie wpięłam kilka kabli z usztywnionej części plecaka do kręgów szyjnych robota.


– Sprawdź, czy odczytuje go twój komputer.


Vivaldi uniósł dłoń do swojej prawej ręki, a następnie dotknął dwoma palcami panelu, który pojawił się wokół jego przedramienia. Skorzystałam z okazji, że robot siedzi i zajrzałam mu przez ramię. Wyświetlacz podobny do tego w głównym kokpicie ukazał miniaturowy obraz robota wraz z plecakiem.


– Odczytuje – odpowiedział robot.


– Bardzo dobrze – mruknęłam, przypinając do górnej części jego plecaka apteczkę. – Mów, gdyby czegoś nie wczytał.


– Przyjąłem. – Wyświetlacz błysnął na zielono, a ja podeszłam do jednej z szafek, w której znajdowały się nasadki do pobierania próbek.


– Do plecaka czy na rękę? – spytałam.


Robot obejrzał swoją lewą rękę, po czym wystawił ją w moją stronę.


– Na rękę – zakomunikował, odsłaniając uchwyty na akcesoria.


Skinęłam głową, zakładając Vivaldiemu nasadkę, która oplatała jego lewe przedramię. Powróciłam do szafki, z której zabrałam kilka próbówek osadzonych na stojaku, a następnie umieściłam je w magazynku dodatkowego wyposażenia robota. Nasadka przypominała bardzo gruby karwasz, który zaczynał się tuż przy łokciu, a kończył niedaleko kostek mechanicznej dłoni. Dzięki tej części Vivaldi był w stanie pobrać próbki za pomocą swojej lewej ręki; wystarczyło, że włączył odpowiednią opcję w swoim panelu dotykowym, a jego palce wysyłały próbki wszystkiego czego dotknął do magazynka nasadki, gdzie znajdowały się próbówki. Później, jeśli substancja znana była dotychczasowej technologii człowieka, została rozpoznawana, a jeśli było to coś niespotykanego, robot poddawał to automatycznej analizie, podczas której mógł wykonywać zupełnie inne czynności. Tak to działało, a przynajmniej tak miało działać w założeniu.


Do jego plecaka włożyłam także kilka niewielkich, nabitych butli z tlenem na wypadek, gdyby nasze uległy uszkodzeniu lub się po prostu wyczerpały podczas badań terenu. Po kilkunastu minutach wyszłam z pomieszczenia w towarzystwie o wiele wyższego, zmechanizowanego kompana, po czym razem z nim udałam się do głównego kokpitu.


– Jesteśmy – poinformowałam i zerknęłam przez ramię na robota, który zasiadł na wyznaczonym dla niego miejscu.


– Dobrze, niedługo będziemy na mecie – oznajmiła Nel, skinąwszy głową.


– Czy udało się przywrócić podgląd? – spytałam z ciekawością, a następnie zapięłam swój pas.


– Nie, możemy jedynie obserwować planetę z okien. – Wskazała ręką w górę, gdzie mogliśmy zobaczyć jedynie słońce, identyczne jak to w naszym rodzimym układzie. – Musiała nastąpić jakaś awaria, bo komputer pokładowy...


W ciszy wpatrywałam się w plecy pani kapitan, za którą siedziałam.


– Odbiera jakieś zakłócenia – dokończyła, z wyraźną nutą niepewności w głosie. – I ja i Hajin nigdy czegoś takiego nie widzieliśmy.


Naprawdę nie wiedziałam, co w tamtej chwili mam o tym myśleć, jednak postanowiłam nie wyobrażać sobie żadnych przesadnie czarnych scenariuszy, by nie potęgować swojego i tak już dużego stresu.


– Przez to wszystko nie mogę też zrobić żadnej analizy. Lecimy praktycznie na ślepo, wyposażeni w niewielką wiedzę, którą zyskaliśmy cztery lata temu. – Nel odwróciła fotel w naszą stronę. – Jak się czujecie?


– Ja jestem zestresowany, a jeśli chodzi o samopoczucie fizyczne to nic mnie nie boli i wszystko w porządku – odpowiedział Thomas, mierzwiąc swoje i tak już roztrzepane blond włosy.


– Stres jest uzasadniony. Cate?


– Dobrze. – Skinęłam głową, a pani kapitan spojrzała wymownie w stronę Hajina, który pokazał jej kciuki w górę.


– Bardzo jesteście rozmowni – skwitowała, odwracając się w stronę panelu dotykowego. – Nie wiem, czy wynika to z tego, ale proszę, nie traktujcie mnie, jak majora. Cała nasza czwórka zgłosiła się na bardzo trudną misję, z której jest wielce prawdopodobne, iż nie wrócimy. – Spojrzała poważnie po kolei na każdego członka załogi. – Mimo to, każdy z nas podjął tę decyzję świadomie. Jesteśmy z różnych stron świata, dorastaliśmy w różnych miejscach, zgłosiliśmy się na ochotnika z odmiennych powodów, a każdy z nich jest tak samo dobry i warty pochwały. Wiecie, co jest najważniejsze w takich wyprawach? Pomijając oczywiście znajomość pewnych reguł i szkolenia... Wiecie co?


– Współpraca – odparłam, kiwając nieznacznie głową.


– Współpraca – powtórzyła, patrząc mi w oczy. – Na szkoleniu prawie wcale się nie widzieliśmy, prawdę mówiąc, znam jedynie wasze imiona, a zdążyłam je utrwalić jedynie dzięki tym plakietkom. – Nel wskazała na wygrawerowany na boku kasku Hajina napis, układający się w jego imię i nazwisko. – Skąd jesteście?


– Związek Gibraltarski – odparł Thomas, odwracając się w naszą stronę.


– Jedyna strefa w jakiej nie byłam – oznajmiła Nel. – Cate?


– Z Okręgu Skandynawskiego.


– Mieszkałam tam przez dłuższy okres – poinformowała Nel.


– Jak mogłabym nie wiedzieć? – zdziwiłam się. – Jest pani najbardziej znaną w naszych stronach ambasadorką Today For Tomorrow.


– Po prostu Nel, nie żadna pani. I nie sądzę, bym była aż tak znana – Uśmiechnęła się do mnie ciepło, a zaraz po tym przeniosła swoje blade oczy na Hajina.


– Okręg pustynny – odparł, a mi wydało się, że usłyszałam gorycz w jego głosie.


– A ty, Nel? – spytałam, z trudem pomijając formułkę pani, do której byłam przyzwyczajona.


– Amazonka. Byliście kiedyś?


Wszyscy pokręciliśmy przecząco głowami.


– Twój dziadek u nas mieszkał – poinformowała pani kapitan, patrząc na mnie. – To była dopiero ikona Today For Tomorrow.


– Mój ojciec wiele mi o nim opowiadał, choć sama nigdy go nie poznałam – odparłam. – Czasami oglądałam go podczas waszych transmisji.


Nel pokiwała głową, spoglądając gdzieś ponad nami, zupełnie jakby usiłowała przypomnieć sobie dawne czasy.


– Kiedy wstąpiłam do organizacji, on już miał za sobą kilka lat stażu i zajmował znaczącą pozycję. Był bardzo zaangażowany w naszą każdą akcję i cały czas starał się realizować coraz to ambitniejsze cele. Można powiedzieć, że był prekursorem naszego ruchu.


– Niestety były minusy jego zaangażowania – odrzekłam, poprawiając się w fotelu. – Bardzo rzadko bywał w domu przy swojej rodzinie.


Nel uśmiechnęła się lekko, choć nie był to wyraz związany jakkolwiek z radością.


– Tak, praca go pochłonęła. Oddał się jej całkowicie, to prawda. Ale jego strata była dla nas bardzo dotkliwa.


– Jak zginął? – spytał cicho Thomas, patrząc niepewnie w moją stronę.


– Wiadomo mi tylko, że podczas zamieszek. Nigdy nie zdołałam z ojcem ustalić czegokolwiek więcej.


– O wielu osobach wieść wtedy zaginęła – odezwał się niespodziewanie Hajin.


Zapadła cisza, podczas której spojrzałam w górę, chcąc wyjrzeć przez okno promu kosmicznego. Zmarszczyłam brwi, nie widząc żadnego śladu słońca. Wyciągnęłam szyję, wpatrując się zdezorientowana w górę, przez co zwróciłam uwagę członków swojej załogi.


– Gdzie jest słońce? – spytał Thomas, a jego głos zdradzał równie duże zdziwienie, co moje własne.


– Nie mogliśmy go minąć – oznajmiła Nel, odwracając się w stronę panelu, na którym starała się rozwinąć mapę generowaną w czasie rzeczywistym. – Komputer nie działa.


Spojrzałam zszokowana na majorkę, a następnie obejrzałam się, chcąc spojrzeć na robota.


– Vivaldi, czy masz podgląd mapy gwiezdnej?


VLD46 wyciągnął swoją rękę, starając się uruchomić wyświetlacz.


– Podgląd niedostępny – oznajmił.


Spojrzeliśmy po sobie zestresowani.


– Spokojnie, załogo – odezwała się Nel, odrzucając na plecy swoje długie, szare włosy. – Mogą to być chwilowe komplikacje, uspokójcie się.


– A jeśli nie? – zapytałam, jednak odpowiedziała mi cisza.


Ponownie uniosłam głowę, nie widząc żadnego śladu planety, czy słońca. Wtem do głowy przyszła mi pewna myśl.


– Mam pomysł – oznajmiłam, zwracając na siebie uwagę Hajina i Thomasa. – Możemy wyjrzeć przez okno w pasażu B, to które ciągnie się przez cały korytarz. Na pewno zobaczymy zdecydowanie więcej, niż stąd.


– Dobry pomysł, ale nie mogę zostawić panelu, gdy ten nie działa. Hajin, weź robota i sprawdź czy moduł nawigacyjny w maszynowni działa tak, jak powinien, a ty Thomas idź jak najszybciej do pokoju kontrolnego, tego w pasażu środkowym i przeprowadź skan łączeń. Musimy znaleźć przyczynę tej awarii, najszybciej jak to możliwe. Cate, wiesz co masz robić. Bądź naszymi oczami, dopóki nie odzyskamy widoczności na panelu.


Bez chwili zwłoki wszyscy zabraliśmy się do pracy. Hajin pierwszy dopadł drzwi wejściowych, które otworzył i przytrzymał dla naszej dwójki. Kiedy wyszliśmy na korytarz, natychmiast udaliśmy się w swoje strony; skręciłam w prawo i szłam wzdłuż głównego kokpitu, jednak wzrastające emocje nie pozwalały mi zachować spokoju, przez co przeszłam do lekkiego truchtu. Po kilku zakrętach wyszłam na korytarz, gdzie na końcu zobaczyłam majaczące okno. Patrząc z końca przejścia nie byłam w stanie zobaczyć czegokolwiek, dlatego ostatni dystans pokonałam biegiem, by móc przyjrzeć się przestrzeni kosmicznej, w której się znajdowaliśmy. Klasnęłam szybko dwa razy w dłonie, gasząc rozświetlające korytarz światła i przylgnęłam do szyby. Po kilku chwilach patrzenia przez okno zdołałam zauważyć sunące obok naszego promu gigantyczne ciało niebieskie, przysłaniające nam całe słońce. Oparłam dłonie po obu stronach twarzy, jakbym chciała zablokować dochodzące zza moich pleców światło, które i tak zgasiłam. Zmrużyłam oczy, wpatrując się w nienaturalnie regularne kształty lecącego równo z nami obiektu. Poczułam, jak mój oddech gwałtownie przyspiesza. Odsunęłam się ze strachem od szyby, a zatrzymałam dopiero wówczas, gdy moje plecy natrafiły na ścianę. Sięgnęłam do swojego lewego przedramienia i drżącymi palcami starałam się uruchomić komunikator głosowy, który ku mej częściowej uldze okazał się sprawny.


– Nel? Słyszysz mnie? – odezwałam się, przełknąwszy ślinę, która z trudem przeszła mi przez zaschnięte gardło.


– Słyszę, co się stało?


– Musisz to zobaczyć, chodź tu najszybciej, jak tylko możesz – odpowiedziałam, wpatrując się szeroko otwartymi oczami w przestrzeń za oknem.

Komentarze

  1. U wszystkich te literki są takie małe i od pewnego momentu czarne?? Praktycznie nic niemoge przeczytać.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No zaraz mnie szlag trafi. Za chwilę to poprawię..

      Usuń
  2. Wow, nie wiedzialam, że tak się interesujesz kosmosem, świetny początek 😍

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Przecież nie użyłam tu żadnych specjalistycznych nazw 😄

      Usuń
  3. Widzę że wystawiłaś pierwszy rozdział 😁 ale niestety przeczytam go dopiero rano bo teraz jak próbowałam to nic mi już do głowy nie wchodzi 😞😴

    OdpowiedzUsuń
  4. Kiedy kolejny rozdział tego albo Dziewczyny ze Slytherinu??

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Swoją książkę piszę wolno, bo zanim cokolwiek napiszę spisuję pomysły i robię notatki, a do DzS nie mam głowy jakoś

      Usuń

Prześlij komentarz